Liczba wyświetleń w ostatnim miesiącu

7. Jacht

Jacht nazywa się „Syrenka” i jest czternastometrowym stalowym keczem typu J80. „Stalowym” znaczy, że jest ze stali a nie z drewna, laminatu, albo z czegoś jeszcze innego. „Kecz” oznacza, że ma dwa maszty, z których pierwszy jest wyższy, i nosi żagiel zwany grotem, a drugi niższy, i na nim wisi bezan. Nominalna powierzchnia żagli: osiemdziesiąt metrów kwadratowych.

Na zdjęciu widzicie jacht, jak stoi przy kei w Rejkiawiku.

Teoretycznie jacht nie jest stary. Podobno jego budowę zakończono sześć lat temu. W dodatku jest świeżo „po remoncie”. Na czym ten remont polegał, aż boję się domyślać. Prawdopodobnie na tym, żeby jacht miał dodatnią pływalność, bo nic na nim nie wskazuje, żeby było w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat poprawiane. No, może radar. Od tego roku jacht ma radar – urządzenie, które oddało nam niepoślednie przysługi w czasie nawigowania nocą pomiędzy górami lodowymi.

Na jachcie zasadniczo mało co działa. Jak mówiłem, pływa. Jest szczelny. Do tego nie było problemów ze sterem i z radarem. Reszta to, delikatnie mówiąc, szkoła przetrwania. Żagle darły się co chwila, i to nie od silnego wiatru, tylko od tego, że są słabe. Silnik, który w momentach sprawności daje zawrotną prędkość dwóch węzłów po płaskim, reperowaliśmy czterokrotnie. Przyrządy nawigacyjne wystawione do kokpitu odmawiały współpracy z tytułu zawilgotnienia. Kompas stale wskazywał kurs 330. Do tego uroda jachtu. Sami widzicie, jak wygląda. Pewien Islandczyk, który po rejsie odwoził nas do portu z naprawionym żaglem, po drodze wysłuchał opowieści Mikołaja o tym, gdzie pływaliśmy, po czym, jak zatrzymał się w porcie i zobaczył Syrenkę, zapytał:

- On this white boat?

- Yes – odpowiedział Mikołaj.

Islandczyk przeżegnał się i powiedział:

- Respect!

Tak to właśnie ta łódka wygląda. Ale nie można powiedzieć, jest dzielna. Przewiozła nas tam i z powrotem żywych i całych.

Silnik na jachcie jest od Ursusa. Zasadniczo to nie on sam się psuł. Psuła się jedynie konstrukcja, na której zamontowane były alternatory. Najpierw się luzowała, potem pękała. Spawaliśmy ją dwukrotnie. Skutkiem psucia się tej konstrukcji był brak napędzania alternatorów, co w efekcie dawało oczywisty brak ładowania akumulatorów. A akumulatory są niezbędne do funkcjonowania radaru i odbiornika GPS. Odbiornik GPS przy niedziałającym kompasie był jedynym urządzeniem, od którego mogliśmy się dowiedzieć, gdzie jesteśmy i w jakim kierunku płyniemy, więc sami rozumiecie, że akumulatory musiały być ładowane.

Z tyłu jachtu, tam gdzie na zdjęciu stoi Lucas, jest achterpik. Jest to pomieszczenie techniczne, w którym trzyma się wszystko, co nie jest delikatne, może zamoknąć i się tam mieści. Miałem nieszczęście zostać wyznaczonym zarządcą achterpiku. Jako trzeci oficer z natury powinienem między innymi się tym zajmować, ale ponieważ nie umiałem reperować silnika ani szyć żagli, w sposób niejako naturalny zostałem delegowany do ogarniania achterpiku. Było to zajęcie ze wszech miar wstrętne. W achterpiku znajdują się bowiem: kanistry z paliwem w liczbie 5 (już one same wypełniają achterpik w 50 procentach), butle z gazem, liny, jakieś skrzynki z narzędziami, farby (nie wiadomo do czego) i sto najróżniejszych śmieci. Wszystko to, zasyfione wodą zęzową wymieszaną z ropą, musiało być jakoś tak poukładane, żeby dawało się wyciągnąć w każdych warunkach. Jak ja nienawidziłem, jak się kończył gaz w butli i trzeba było wyciągnąć nową.

Tuż przed achterpikiem jest silnik. Na pierwszym zdjęciu Kafar z Bodziem nurkują do niego w czasie jednej z napraw. Drugie pokazuje go z bliska. W prawej części zdjęcia widoczny jest kątownik, który był podstawą konstrukcji utrzymującej alternatory. Widać na nim spaw. Widać też, że kątownik jest złamany.
Częste awarie konstrukcji alternatorowej nie były jedyną przypadłością silnika. Oprócz tego miał nieszczelny układ chłodzenia, przez co jakiś czas brakowało mu wody i leciał z niego dym. Ponadto był niemożliwie głośny. Po jakimś czasie przyzwyczaiłem się spać przy jego jazgocie, ale dopiero po jakimś. W dodatku nie wolno go było puszczać na pełny gaz, ze względu na ciśnienie hydrolu (nie wiem, co to hydrol, i nie wiem, co miałoby się stać, ale przez tę właśnie „pół naprzód” pływaliśmy bardzo powoli).

Ostatnia przykro-zabawna rzecz związana z silnikiem, jaka mi się przypomina, to cięgiełko do wyłączania. Było tam takie cięgiełko, które jak się pociągnęło, to silnik się wyłączał. Kilka dni przed końcem rejsu Mikołaj mówi do Maryny:

- odstaw silnik.

Maryna pociągnęła i cięgiełko zostało jej w ręku. Od tej pory silnik wyłączało się inaczej: poprzez wsadzenie do niego połowy ciała i naciśnięcie czegoś tam. Na szczęście zawsze robił to Mikołaj.

Przed silnikiem znajduje się kokpit, czyli miejsce, w którym siedzi załoga, kiedy nie jest pod pokładem. W kokpicie jest koło sterowe.

Przed kokpitem jest zejściówka. Są to schodki prowadzące do wnętrza jachtu. Teoretycznie obowiązuje zasada, że NIE WOLNO STAĆ W ZEJŚCIÓWCE. Teoretycznie, mówię, bo w praktyce było tak, że jak tylko zejściówka była wolna, to zaraz ktoś w niej stawał. Powodowało to ustawianie się kolejek po obu stronach zejściówki – jedna kolejka chciała wejść, druga – wyjść.

Wnętrze jachtu (kontynuując opis od rufy) zaczyna się, tuż przy zejściówce, legowiskiem kapitana na lewej burcie, i kambuzem na prawej. Tuż przed legowiskiem kapitana, dokładnie naprzeciwko kambuza jest „kabina nawigacyjna”. W kabinie nawigacyjnej jest stół nawigacyjny, na nim mapy. Do tego jest komputer, krótkofalówka i GPS. Na zdjęciu widać Marynę w kabinie nawigacyjnej. Nora kapitana jest po jej prawej ręce. Zdjęcie zrobione z kambuza.
Przed kambuzem, kabiną nawigacyjną oraz rozdzielającym je przedsionkiem, jest mesa. Mesa to salon, miejsce, gdzie się jest, kiedy się nie jest na pokładzie, i kiedy się nie śpi. Słowo „mesa” wzięło się według mnie od angielskiego „mess”, bo stale panuje w niej bałagan.

Na zdjęciu obok widać właśnie mesę. Dziewczyny robią w niej remanent żywności.

W mesie śpią cztery osoby. Dwie na kojach dolnych, które są równocześnie siedzeniami przy stoliku, a dwie na kojach górnych, położonych nad tymi siedzeniami. Siedzenia do spania się praktycznie nie nadają. Koje górne są super. Ja właśnie miałem taką koję górną.

Przed mesą jest „kabina załogi”, należałoby chyba powiedzieć. Jest to korytarz prowadzący do kibla, a po jego obu stronach są po dwie koje. Ciemno tam i duszno. Cieszę się, że spałem w mesie.

Przed kabiną załogi jest kibel, a jeszcze przed nim forpik, w którym trzyma się żagle.

I w ten sposób, idąc od rufy, dotarliśmy do dziobu.


1 komentarz: